Ubrana – na tę właśnie okazję – stosownie
publiczność bez pośpiechu zapełnia widownię,
aby słuchać koncertu. Szmer wsącza się w salę,
splatając gamę świateł z barwami toalet,
by zniknąć w przyciemnieniu i wtopić się w ciszę.
Artysta jest na scenie. Rytm wielu serc słyszę;
audytorium brawami żywo Mistrza wita.
Ten skłonił się słuchaczom. Rozpoczął recital.
W dźwiękach nabrzmiałych burzą, natchnionych, spokojnych,
są słowa wesołości, obok tych dostojnych.
Drążą dusze słuchaczy. Znajdą tam mieszkanie.
A kiedy prowadzący burzy zasłuchanie,
wieszcząc, iż czas finału nadszedł nieuchronnie,
publiczność z miejsc powstaje. Pachną wkoło wonnie
naręcza kwiatów. Bo tak zgromadzenie całe
zasłużoną Mistrzowi pragnie oddać chwałę.
Był także inny popis. Zieloną murawę
deptały stóp tysiące. Usłyszałem wrzawę
wielu gardeł, żebrzących o swego idola.
Iż po długim czekaniu spełni się ich wola
stukot bębnów oznajmił i głośne strun drżenie.
Aż w blasku reflektorów On stanął na scenie.
Twarzy ujrzeć nie mogłem. Dostrzegłem część ciała,
która cztery litery tylko w nazwie miała.
Osobiście ten pokaz mi nie odpowiadał.
Postępkiem oburzony rzekłem do sąsiada,
że w honor publiczności artysta nim godzi,
pośród widzów agresję taka sztuka rodzi,
no i tekst piosnki dźwięków kakofonia skrywa.
Odpowiedź posłyszałem: Pan się tu wyżywa,
zaś artysta pokazać musi temperament.
Rytm słychać. No, a słowa… są powszechnie znane.
Jest od tego koncertu dla mnie oczywiste:
to był tylko artysta. Ja wolę ARTYSTĘ!
09.07.2008